„A wszystko, czego pragnę, to szczyt przede mną
                                                                               związanie się liną z Drugim i czekan w dłoni”
                                                                                                                           /Roman E.Rogowski/

Alpy 2006. Pogoda zmienia nasze plany.

           Już nie mogliśmy się doczekać. Upalne dni lipca wlokły się niemiłosiernie, jakby piękną pogodę z całego roku chciały zamknąć w tym jednym miesiącu, i tylko w podświadomości kołatała obawa: co będzie w sierpniu? A w sierpniu czas jakby przyspieszył. Pierwsza dekada zleciała niewiedzieć kiedy i wreszcie 12 o świcie wyruszamy. Prognozy pogody napływające z Alp nie są zachęcające ale wszyscy jak nas ośmioro wierzymy, że jak już tam dojedziemy pogoda na pewno się poprawi. Wszak tu u nas jest pięknie. Nasz cel, sprecyzowany jeszcze w zeszłym roku, to aklimatyzacja w Alpach Berneńskich i wejście na któryś z czterotysięczników w otoczeniu plateau Concordia, a potem skok na włoską stronę i siódmy szczyt Alp – Lyskam 4527 m w masywie Monte Rosa w Alpach Walijskich
          Wybieramy drogę przez Niemcy do Bazylei i dalej przez Berno, Kanderstag do Fafleralp. Miny trochę nam rzedną jak wjeżdżamy na autostradę 6 za Norymbergą w kierunku na Heilbronn. Na południu, gdzie na horyzoncie powinny rysować się Alpy kłębią się postrzępione, ciemnogranatowe zwały ciężkich, deszczowych chmur. Od czasu do czasu wyciągają swe macki aż do naszej trasy i sieką rzęsistym deszczem, jakby ostrzegając „widzicie co Was czeka w górach”. Ciarki przechodzą po plecach. Niestety za Karlsruhe leje już stale a im dalej na południe tym gorzej. Krótka narada i zmieniamy plany. W Alpy Berneńskie nie ma po co. Jedziemy do Bourg St. Pierre (1632 m) na zachodnim skraju Alp Walijskich. Znamy tam jeszcze z lat ubiegłych dobrze wyposażony camping, gdzie komfortowo można przeczekać niepogodę. Tam też będziemy się aklimatyzować. Po drodze zwiedzamy słynące z doskonałego wina miasteczko Martigny leżące u wylotu doliny Rodanu i wieczorem lądujemy na campingu. Przestało padać.
           Rano pogoda jest na tyle dobra, że zwijamy i zabieramy namioty, sprzęt i żywność na dwa dni i wychodzimy w góry. Idziemy do doliny Valsorey. Znamy tę drogę z przed kilku lat gdy próbowaliśmy wejść na zamykający tę dolinę od północnego wschodu masyw Grand Combin 4314 m, niestety wtedy bez sukcesu. Tym razem kierujemy się na południe w rejon masywu Mont Velan, leżącego vis a vis Grand Combin. 
             Do schroniska Velan na wysokości 2569 m dochodzimy w cztery godziny.
            Jest mżawka, mgła i przenikliwe zimno. Chwilę siedzimy w schronisku ale w końcu idziemy dalej. Chcemy założyć biwak jak najwyżej. Stąd na szczyt Mont Velan jest koło sześć godzin a przecież chcemy jutro zejść z powrotem do Bourg St. Pierre. Na skraju moreny lodowca Tseudet kilkadziesiąt minut powyżej schroniska znajdujemy dobre miejsca na namioty. Woda jest w pobliżu, jest więc fajnie tylko trochę zimno i pada. Janek poszedł jeszcze wyżej, żeby rozeznać drogę na jutro. Chwilę go obserwujemy jak lawiruje po lodowcu a potem szybko gotujemy coś do zjedzenia, do namiotów i lulu.
         Wstajemy o 4:00. Jest jeszcze noc ale niebo wygwieżdżone i księżyc świeci tak jasno, że na dobrą sprawę można by się obejść bez latarki. Szykuje się piękna pogoda, tylko wody nie ma. W nocy zamarzła i nie cieknie. Na szczęście mamy resztki wczorajszej. Musi wystarczyć na śniadanie a po drodze coś się znajdzie. Wychodzimy o 5:00. Jest jeszcze ciemno więc idziemy przy czołówkach. Po rumowiskach moreny wchodzimy na lodowiec Tseudet. Trawersujemy go w poprzek powyżej pasa szczelin i jego przeciwległą stronę podchodzimy stromo w górę w kierunku ok. osiemdziesięciometrowej, skalnej ściany Mont de la Gouille, zamykającej od południa dolinę lodowca Tseudet. W miarę podchodzenia rozjaśnia się stopniowo a ukryte jeszcze za granią słońce coraz mocniej posrebrza wierzchołki okolicznych gór i nawet nie zauważamy że jest już jasno gdy dochodzimy do podnóża ściany.
          Ścianą tą zrazu wprost w górę, przy pomocy stalowej drabiny do skalnego komina, którym kilkanaście metrów wprost w górę, po czym wąskim, eksponowanym trawersem, ubezpieczonym gdzie niegdzie łańcuchami, skośnie w górę na przełączkę Col de la Gouille.
         Na przełączce dopada nas słońce. Robi się ciepło ale niestety, teraz trzeba zejść z powrotem te 80m stromą, skalną ścianą na leżący po drugiej stronie lodowiec Valsorey. Przykro tracić z takim mozołem zdobytą wysokość ale trudno. Schodzimy. Na lodowcu zakładamy raki i w palącym słońcu wspinamy się lodowcem w górę. Braki aklimatyzacyjne dają się odczuć im wyżej tym wleczemy się wolniej. Tylko Jano rwie do przodu. W końcu dochodzimy do szczeliny brzeżnej pod kopułą szczytową. Pokonujemy ją po wątłym ale jak się okazuje mocnym moście śnieżnym i stromą lodową ścianą wychodzimy na szeroką, rozległą grań, którą już łatwo na pobliski wierzchołek. Trudno go właściwie nazwać wierzchołkiem bo jest to rozległe lekko wypukłe pole śnieżne.     
      Widoki wspaniałe. Jak okiem sięgnąć tylko góry i góry. Jest południe. Zrywa się porywisty wiatr więc szybko robimy zdjęcia, uścisk dłoni i w dół. Teraz idzie się szybko. Jeszcze tylko ta ściana, którą teraz trzeba pokonać w odwrotnym kierunku. Wreszcie jesteśmy przy namiotach. Szybko gotujemy, zwijamy namioty i przed nami znów parę godzin zejścia. Dziś 15 sierpnia. Święto. Jak zdążymy do Kościoła to i może pogoda się utrzyma. Postaramy się.
Cdn.
                                                                       Krzysztof Pieńkowski, 2006-09-12