„Wzgórze na wzgórze zdobywczo się piętrzy
                                                                             I wyczerpana urywa się ścieżka.
                                                                              Ze zmierzchem spokój zstępuje najświętszy,
                                                                               Panuje cisza i Bóg w górach mieszka.”

                                                                                                                                             /Leopold Staff/

W ALPACH MARMAROSKICH Cz. III

          Łut szczęścia sprawia, że się na początkowej stacji Viseu de Sus na ten pociąg załapujemy. Słychać go już z daleka. To parowóz a właściwie parowozik, gwiżdżący, buchający parą jak w wierszu Tuwima, ciągnący jeden wagonik pasażerski klasy jak najniższej, drugi wagonik klasy lux, tzn. kolorowo pomalowany i trochę większy od pierwszego a za tymi dwoma ciągną się jeszcze malutkie wagoniki-platformy na czterech kółkach do przewozu drewna (teraz puste – z powrotem połączone po dwa na długość ściętego drzewa).
          Szczęśliwie nasza dziesiątka załapała się na …. ten gorszy wagonik. Dlaczego szczęśliwie – bo miał jedną zaletę – była w nim koza (nie ta od mleka!) Ona nas w krytycznym momencie ogrzała, bo dzień był, jak zwykle na tej wyprawie, zimny i pochmurny. Oczywiście musieliśmy sami nazbierać drzewa do niej ale nie brakowało go na stromych zboczach doliny. Co odważniejsi robili to podczas jazdy pociągu (co za express). Gdy nas rozgrzało także ciepło z piecyka, od razu nam się humory poprawiły. Muszę jeszcze wspomnieć, że ów parowozik dostawał zadyszki i po drodze odpoczywał. Raz odpoczynek wypadł tuż przy maleńkim sklepiku (nieźle zaopatrzonym), więc uzupełniliśmy zapasy chleba i czego jeszcze kto potrzebował i w drogę, w górę coraz węższej doliny Vazeru a potem jednego z jego dopływów. Na początku doliny posadowiły się wioski ale wyżej to już tylko zmieściły się w niej tory i potok, który na czas naszej wizyty przybrał na szerokości i wysokości wody, i mętności. Nasza podróż w górę rzeki trwała ponad cztery godziny ale mieliśmy do dyspozycji cały wagon. Może pokrótce go przedstawię. Był drewniany, okopcony, w oknach szyby (całe) wokół pod ścianami ławki drewniane, w jednym kącie wspomniana koza z rurą wyprowadzającą dym ponad dach, który notabene, był nieszczelny i ławki w niektórych miejscach były mokre. Naszemu koledze, który miał szczęście tam zasiąść, wręcz kapało na głowę, przez co mu się trochę humor popsuł (tylko na chwilkę). Z wyborem siedzenia w drodze powrotnej były problemy, bo „naszym” wagonem wracali pracownicy leśni i wagon był zapchany po brzegi. Powrotna podróż trochę nam się dłużyła ale mogliśmy za to posłuchać rozmów naszych współpasażerów, którzy posługują się także językiem ukraińskim (ten rejon Rumunii zamieszkują również Ukraińcy). Wspomnę jeszcze o drugim wagonie pasażerskim: jaskrawo pomalowany ale bez „kozy” i pasażerom – turystom czeskim, niemieckim, austriackim, angielskim było trochę zimno. Niektórzy wpadli do nas się ogrzać. Zauważyliśmy po cenach biletów, które w tym roku wzrosły z 5 do 25 lei czyli ok. 28 zł od osoby, że właściciele kolejki wpadli na pomysł wykorzystania jej jako atrakcji turystycznej i źródła dochodów. Dla turystów potrzebna jest zapewne na górnej stacji jakaś przystań, gdzie można by w razie deszczu, chłodu wypić ciepłą herbatę. (Jakiś budynek tam stoi, tylko go dostosować). My już tą kolejką podróżować drugi raz nie będziemy. Ale pierwszy raz trzeba zobaczyć.
           W drodze powrotnej z Viseu de Sus do naszego biwaku wypatrujemy doliny, z której jutro wyruszymy na Popa Iwana Marmaroskiego.
            Rano wyruszamy naszym terenowym wozem (przecząc wszelkim zasadom ograniczeń ładowności pojazdu – jest na to dokumentacja filmowa!) Pogranicznicy rumuńscy (jednego z nich podwieźliśmy do posterunku granicznego – nie napiszę, jak i gdzie siedział ale był chyba szczęśliwy, ze nie musiał dyndać w górę kilkanaście kilometrów) dziwili się trochę licząc pasażerów wysiadających z autka. Przepisali nasze paszporty w swoje notesy, wskazali drogę serpentynami w górę i poszliśmy.
             Pogoda była, o dziwo, w miarę dobra. Nie padało, nawet nieśmiało słońce wyglądało ale po wyjściu ponad granicę lasu powitała nas nadciągająca z zachodu czarna chmura. Dopadliśmy do jakiegoś szałasu i tam, spożywając obiad, przeczekaliśmy ulewę. Potem wypadło nam ominąć wiszący na grani Popa Iwana długi i gruby nawis śnieżny. Dla formalności – jeszcze ze starego śniegu. Jeszcześmy dobrze na tę grań nie wyszli, gdy kolejna chmura przyniosła przypomnienie zimy. Po krótkiej chwili ogarnęła nas gęsta śnieżyca i w mgnieniu oka grań i całe połoniny pokryła kilkucentymetrowa warstwa świeżego puchu. Najgorsze, że widoczność była tylko na kilkanaście metrów ale dzielnie, trzymając się grani, gęsiego, osiągamy pierwszy szczyt, drugi szczyt, trzeci szczyt i wreszcie ten prawdziwy – Popa Iwana Marmaroskiego (1940 m npm) z charakterystycznym obeliskiem (czy jak to coś nazwać).
           Ku ogólnej radości śnieg przestał padać, pojawiło się słońce i 360-stopniowa panorama na okoliczne Karpaty. W oddali rozróżniamy bratni Pop Iwan w Czarnohorze z charakterystycznym budynkiem obserwatorium na szczycie. Dalej grań Czarnohory z Howerlą, Świdowiec, Połoninę Krasną, Połoninę Borżawa a bliżej nasze kochane Połoniny Hryniawskie, z którymi wiążą niektórych z nas kwieciste wspomnienia. Ze wschodu zaś piękny i wielki szczyt Farkaula – to najwyższy w Alpach Marmaroskich – jutro tam będziemy. Bardziej na południe Góry Rodniańskie. I wszystkie te szczyty pięknie bieleją w jaskrawym słońcu – znać, że ta śnieżyca wszystkie dosięgła. Ale póki co, wydaje się, ze poziom chmur się znacząco podniósł – czyżby dobra wróżba na jutrzejszą pogodę? Wszak czeka na nas niezdobyty jeszcze Farkaul.
            To „jutro” przywitało nas deszczem, silnym wiatrem, mgłą schodzącą nisko do wsi i wszystkim najgorszym. A wszak to już piątek i powoli nasza wyprawa dobiega końca. Miny mamy nietęgie. Padają propozycje co robić: jedni że na Bukowinę zobaczyć monastyry prawosławne, inni żeby wracać do Polski, jeszcze inni żeby jednak w góry. Czworo z nas postanowiło wrócić do Polski a reszta? Dwoje zostało na biwaku a czwórka pobiegła jednak na Farkaula zaznać deszczu, mgły, wiatru i zimna. Ale do odważnych….
            Po południu wrócili na biwak, szybkie pakowanie i wyjazd do monastyrów. Całą sobotę zwiedzanie klasztorów i cerkwi. A w niedzielę ekspresowy wyjazd w Góry Kelimeńskie, aby tylko posmakować ich uroków i długi, kilkunastogodzinny powrót do kraju. A w poniedziałek do pracy… I do marzeń o kolejnej wyprawie.

                                                                                       Urszula Kocik, 2006-07-13