„Wspomnienia są jedynym Rajem,
                                                                                                                  z którego nikt nas wypędzić nie może.”
                                                                                                                                                    /J.W.Goethe/

Alpy 2006. Zaczynamy od wschodu.

           Zdążyliśmy. Ale szybkie zejście przypłaciłem niestety odparzeniami pod stopami i następnego dnia ubranie butów stało się nie lada problemem. Nawet w klapkach poruszam się jak kot po ściernisku. Na szczęście dziś nie idziemy w góry. Pogoda wyraźnie zmienia się na lepsze.
          W tej okolicy nie mamy na razie czego szukać. Jedynym czterotysięcznikiem jest Grang Combin, w tych warunkach raczej niedostępny, postanawiamy zatem przenieść się w do doliny Saastal i spróbować wejść na dwa najdalej na wschód wysunięte czterotysięczniki Alp Walijskich Weissmies 4023 m i Lagginhorn 4010 m. Oba te szczyty są łatwo, dostępne dzięki kolejce linowej z miejscowości Saas Grund wyjeżdżającej aż na prawie 3100 m i schronisku Weissmieshütte 2726 m. Instalujemy się na campingu w centrum Saas Grund vis à vis stacji kolejki.

      Wszyscy poza mną postanawiają nie korzystać z kolejki. Wstają zatem wcześnie rano zwijają namioty i wychodzą. Mają przed sobą ok. 5 godz. podejścia do Weissmieshütte gdzie mamy się spotkać. Ja mam trochę więcej czasu bo z uwagi na odparzenia zamierzam jednak z niej skorzystać.
           Zabezpieczam i bandażuję odparzone stopy, wtłaczam je jakimś cudem do butów, zwijam namiot i próbuję iść. Do kolejki jakoś doszedłem. Wyjeżdżam do stacji pośredniej Kreuzboden 2397 m. Stąd do Weissmieshütte jeszcze godzina podejścia. Po kilkunastu minutach jednak się „rozchodziłem” i pod górę idzie mi się całkiem nieźle. W schronisku jestem prawie godzinę przed nimi. Od schroniska idziemy już razem. Pogoda znowu się psuje i zaczyna siąpić. Biwak zakładamy na wysokości ok. 3000 m w miejscu skąd mamy mniej więcej tak samo daleko do obu szczytów. Trochę gotujemy i w nadziei na lepszą pogodę jutro, idziemy spać bardzo wcześnie.
     Wstajemy przed wschodem słońca. Niebo wygwieżdżone, ani śladu wczorajszych chmur  i kilka stopni mrozu. Warunki wymarzone. Tym razem zrobiliśmy zapas wody więc śniadanie zabiera niewiele czasu i o świcie wychodzimy.  Przekraczamy morenę na wysokości górnej stacji kolejki i schodzimy w dół na lodowiec Tritt. Osiągamy go w miejscu gdzie jest najwięcej szczelin i trzeba kluczyć żeby znaleźć przejście.
     Na szczęście mosty śnieżne nad szczelinami są zmrożone i mocne więc nie tracimy wiele czasu i w miarę szybko podchodzimy pod północno-zachodnią ścianę dwuwierzchołkowego Weissmiesu.
          Wspinamy się stromymi śnieżno-lodowymi jej stokami, pokonując szeroki pas olbrzymich szczelin mniej więcej w połowie jej wysokości, aż pod niższy jego wierzchołek 3820 m, który trawersujemy w lewo wychodząc na przełęcz w zachodniej grani. Granią tą, omijając liczne nawisy śnieżne, uciążliwie ale łatwo na główny wierzchołek.
          Wierzchołek jest dość rozległy, miejsca dużo, pogoda cudowna, pełne słońce, widoki że ani oczu oderwać. Aż się nie chce wracać.
          Niestety słońce już oświetliło ścianę i śnieg się lepi. Dopiero teraz widać jak dużo go napadało w ciągu kilku dni ostatniej niepogody. Rozmiękły również mosty śnieżne i pokonywanie szczelin nie jest już tak łatwe. W dodatku okazało się, że rany na stopach, o których zapomniałem idąc pod górę w zejściu dają mi niezły wycisk. To nauczka, że zejście będzie mi zabierało dużo czasu i może hamować tempo całego zespołu a w tych warunkach rany się szybko nie zagoją.
          Na biwaku jesteśmy wczesnym popołudniem. Nie ma czasu na odpoczywanie, trzeba wykorzystać pogodę. Jutro idziemy na Lagginhorn. Rano pogoda jest trochę gorsza ale nad nami błękit. Tylko zza okalających nas grani przewalają się zwały chmur, jednak wyż panujący po naszej stronie nie puszcza ich dalej. Jest cieplej. Żeby jeszcze ten dzień wytrzymało. Wychodzimy trochę później niż wczoraj z zamiarem wejścia na Lagginhorn jego zachodnią granią.
          Jakże inna wspinaczka niż wczoraj. Nie ma zupełnie śniegu tylko sucha, czysta skała.
          Wspinamy się początkowo piargami później ostrzem eksponowanej grani i dopiero pod samym wierzchołkiem trafiamy na płat zmrożonego śniegu.
           Na samym wierzchołku ogarnia nas mgła. To chmury przepędzane z drugiej strony grani.
           Nie ma na co czekać tym bardziej, że widoki żadne. Schodzimy.
           Początkowo staram się dotrzymywać kroku pozostałym ale w końcu się poddaję, schodzę powoli i zostaję sam. Na dole potok, którego rano nawet nie zauważyliśmy, teraz wezbrał i stanowi problem. Ale jakoś znajduje dogodne miejsce i przeprawiam się na drugą stronę. Do biwaku przychodzę godzinę po nich ale za to mam już ugotowaną zupę i herbatę. Humory dopisują. W końcu dwa czterotysięczniki w dwa dni to już coś. Rano bez pośpiechu schodzimy w dół. Jest mglisto i wilgotno. Niż genueński w końcu się przedarł. Jeden dzień trzeba będzie przeczekać a potem zobaczymy. Majka z Edkiem muszą już wracać do Polski więc i zespół stopnieje. Ale nam został jeszcze tydzień. Może pogoda dopisze..
Cdn.
                                         Krzysztof Pieńkowski, 2006-10-04